
Nienawidzę zwiedzać
Jakiś czas temu trafiłam na artykuł „Masz prawo nie lubić”. Artykuł pochodził z prasy kobiecej i jakaś magister psychologii tłumaczyła, że my- kobiety, nie musimy lubić wszystkich i wszystkiego. I powiem Wam jedno, to szczęście być kobietą, dzięki temu mam prawo nie darzyć sympatią Weroniki Rosati, masła, jajecznicy oraz utartych turystycznych ścieżek.
Mój mąż jednak takiego szczęścia nie ma, nie jest kobietą i musi lubić wszystko. Pewnie dlatego na dwa tygodnie przed wylotem w kierunku Czarnego Lądu przyniósł do domu przewodnik po brzegi wypełniony opisami miejsc, które powinniśmy zobaczyć: cytadela, obóz koncentracyjny, katedra, biletowana trasa na wzniesieniu. Wszczęłam alarm. Ja na pewno nie idę na żadną płatną trasę turystyczną i nie jadę do żadnego kabowerdyjskiego kurortu i niech lepiej zapomni, że moja noga postanie na jakimś przepełnionym turystami placu turystycznego miasta, z turystycznymi straganami, obwieszonymi turystyczną ściemą. KROPKA. Mąż próbował się mgliście tłumaczyć, że chciał tylko sprawdzić, jak wyglądają połączenia między wyspami, czy można spać na dziko i gdzie wymienić pieniądze, ale moja nieufność do zielonej książki wzrastała z minuty na minutę. Bo ja się muszę do czegoś przyznać, ja po pierwsze – nie znoszę przewodników, a po drugie – nienawidzę zwiedzać.
O tym, że nie cierpię klasycznej turystyki, wybrukowanej zabytkami i upstrzonej kolorowymi pamiątkami, wiedziałam już w drugiej klasie szkoły podstawowej, kiedy to pojechaliśmy na wycieczkę do Warszawy. Z tamtego jednego, majowego dnia, pamiętam pawie w ogrodzie Łazienek Królewskich, starszą panią siedzącą na ławce, która była tak stara i tak piękna, że byłam przekonana o jej królewskim przeznaczeniu, smak lodów pistacjowych, wenecką gondolę i baloniki z helem. Z Muzeum, z Zamku, z Domu Pana Prezydenta nie pozostało we mnie żadne wspomnienie. Oprócz potwornego zmęczenia i nudy. W kolejnym roku pojechaliśmy do Krakowa, w pamięci zapadły – gołębie, kamienice i pchli targ na Kazimierzu, z Częstochowy zapamiętałam jedynie ekspedientkę ze sklepu ze wszystkim, której wnuczek wyprowadził się do Anglii a ona bardzo tęskniła i dlatego dała mi lizaka. Z Żelazowej Woli -zapach żywopłotu. Po drodze były jakieś pałace, zamki, muzea, ruiny. Wszystkie zlewają się w jeden mglisty obraz.
Nie poradzę. Tak mam. Za każdym razem, gdy wchodzę do kopalni uranu, muzeum garncarstwa albo płacę za obejrzenie wodospadu przez metalową kratę, czuję, że coś poszło nie tak. I ja wiem, ja rozumiem, turystyka to biznes a biznes lokalny należy wspierać, ale wolałabym, żeby pobierali ode mnie opłatę za pobyt, aniżeli miałabym stać w kolejce do Kamienia Elokwencji lub Wielkiego Ananasa. Swoją drogą, zastanawia mnie, jak przebiega zwiedzanie takiego Giant Pineapple
– Proszę Państwa, oto Wielki Ananas. Ma tyle i tyle metrów wysokości. Jest naprawdę duży jak na ananasa. Można zrobić sobie ananasowe zdjęcia a następnie zapraszam na ananasową lemoniadę. Na górze jest też ananasowy sklep, gdzie można kupić ananasowe magnesy, długopisy, kubeczki oraz hit tego lata, czyli ananasowego ananasa.
No nieeeee.
Nauczyłam się, że podczas podróży warto zaglądać do bram, które zbyt łatwo przeoczyć. Dać się zaprowadzić stopom w dzielnice, do których nikt nie chadza, a przynajmniej nikt o zdrowych zmysłach. Warto posiedzieć w parku na trawie i pogapić się na ludzi. Praktykować starą ludową zasadę: koniec języka za przewodnika.
Jeśli więc chcę się czegoś dowiedzieć o podkarpackiej wiosce – kieruję swoje kroki w stronę cmentarza. Jeśli nurtuje mnie pytanie, co i gdzie zjeść – nie pytam TripAdvisora, ale próbuję dogadać się na migi z lokalsami. Jeśli chcę gdzieś spać, znajduję piękny zakątek i przykrywam się kołdrą z gwieździstego nieba. W podróży należy się zgubić, zapędzić poza szlak, posłuchać, o czym szepczą trawy i za czym płaczą ludzie.
Cudowne słowa….
Masz piękna duszę!!!
Każdy z nas ma piękną duszą, na swój własny, piękny sposób. 🙂