
Jestem dla świata wyzwaniem.
W podróży najczęściej zadają mi pytanie: czy ja tak sama? Kilka pierwszych razy odpowiadałam uśmiechem, teraz najczęściej bywam uszczypliwa, wewnętrznie rozdziera mnie wściekłość: „pytają, bo jestem dziewczyną!”
Po powrocie wcale nie jest lepiej: „nie nudziłaś się tak w pojedynkę?”, „nikt nie chciał z Tobą jechać?” „nie tęskniłaś za dzieckiem? „przecież to niebezpieczne”. Rzadko kto zapyta na wstępie „Jak było? Co widziałaś? Ile przeżyłaś?”. Nie mam do nikogo pretensji, nie twierdzę, że wszyscy chcą wywołać wyrzuty lub wytknąć mnie palcem, większość pyta z troski lub po prostu – z ciekawości. A jednak, coś mi się w tym wszystkim nie zgadza. Byłam kiedyś na prelekcji poświęconej samotnej, rowerowej podróży przez kilka kontynentów. Męskiej podróży. Po prezentacji widownia mogła zadawać pytania, o samotność, dzieci i lęk nie zapytał nikt. Byłam też na spotkaniu autorskim z dziewczyną, która napisała książkę, na temat miesięcznej włóczęgi po dalekich zakątkach syberyjskiej tajgi i tundry. Pierwsze pytanie z sali: dlaczego podróżowałaś samotnie? Niezależność kobiety to cały czas temat, z którym nie bardzo, jako społeczeństwo, umiemy sobie poradzić. Bo kobieta niezależna porzuca rolę opiekunki domowego ogniska, prześlizguje się przez społeczne oczekiwania i staje w opozycji do norm kulturowych. Staje się wyzwaniem.
A mnie długo irytowało właśnie to, że stanowię dla świata wyzwanie, chociaż nigdy celowo nie rzuciłam mu żadnej rękawicy. Od kiedy pamiętam byłam oklejona łatką wywrotowca. Kogoś, kto zawsze musi biec pod prąd, na przekór, z uporem. Zawsze niepokorna, wyszczekana i wyzwolona. Długo żyłam z ciężarem takiego a nie innego obrazu siebie. Wewnętrznie nie czułam się ani buntowniczką, ani aktywistką, ani nawet fajterką a jednak świat kalkował mnie na taką właśnie postać. Dla mnie zupełnie obcą. Potrzebowałam wielu lat, żeby zrozumieć, czemu stoję do świata w opozycji a może raczej, czemu świat umieścił mnie na przeciwnym biegunie. Dałam drapaka przed oczekiwaniami społecznymi, złamałam konwencję, postanowiłam- niesiona wewnętrzną potrzebą- tworzyć własny życiowy etos, wymknęłam się normom… ergo – zdeptałam obyczajowy schemat i poszłam na wojnę.
A kim staje się dla świata kobieta, która ów schemat depcze? No tak z ręką na sercu, jak my – jako społeczeństwo – postrzegamy kobiety samodzielne, takie które cenią sobie autonomię, wolność czy prawo do samorealizacji? Są karykaturalnymi feministkami, modliszkami, nieumiejętnie poszukującymi miłości bohaterkami Pokolenia IKEA, egoistkami, rozwódkami, starymi pannami na własne życzenia, okrutnymi matkami albo po prostu – mają borderline. Bywa też odwrotnie. Bywa, że stygmatyzujemy je na bardziej heroiczne niż w rzeczywistości są, stawiamy na piedestale, określamy mianem nowoczesnych, walecznych, odważnych samic alfa. Nigdy nie są zwyczajne. Czemu? Bo to, co robią i to, jak żyją, wymyka się normie. Są skazane na życie pod ostrzałem pytań, tych zadanych wprost i tych zawieszonych we wzroku rozmówcy. Mierzą się z brakiem zrozumienia a czasem wręcz akceptacji. Ich relacje z ludźmi, nawet tymi bliskimi, okraszone są trudem składania wiecznych wyjaśnień, tłumaczenia się z wyborów, ciągłej walki. Pamiętam, gdy jeden z ważnych dla mnie mężczyzn zauważył, że jestem pełna sprzeczności. Leżeliśmy błogo wtuleni w siebie, gdy jemu nagle coś zaczęło się nie zgadzać. Jak to bowiem możliwe, że tak bardzo lubię bliskość i kontakt fizyczny chłonę całą sobą, a jednocześnie bywam typem samotnika i śmiało rezygnuję z towarzystwa, choćby podczas wspomnianych na początku tekstu, podróży. To było dla niego niezrozumiałe, nie szło ze sobą w parze. Przyznaję, że wewnętrznie zamarłam. Krew przez chwilę przestała krążyć po ciele. Poczułam się samotna jak nigdy dotąd, w ułamku sekundy zrozumiałam, że jestem dla ludzi zagadką. Że tak jak i on, tak i ja, tak i cała rzesza ludzi, korzysta w procesie rozumienia świata ze wzorców kulturowych, z konwencji społecznych a te podpowiadają, że kobieta samorealizująca się porzuciła przecież swoją rolę, nie może więc jednocześnie być wyzwolona i wrażliwa. To się ze sobą kłóci. I to był bardzo smutny moment. Moment, w którym pojęłam, że chcę czy nie chcę, całe życie będę musiała walczyć. Alternatywą jest rezygnacja z własnych przekonań i wciśnięcie się w symboliczną garsonkę. Szara rzeczywistość, zwyczajność, normalność czy zrozumienie zarezerwowane są bowiem dla ludzi, którzy realizują normę. Nie umiem obecnie wskazać tej chwili egzystencji, gdy podświadomie wzięłam cudze oczekiwania za swoje i zaczęłam przeglądać się w oczach społeczeństwa. W którym momencie uwierzyłam, w co o mnie mówią i myślą? Umiem jednak wskazać miejsce na mapie czasu, w którym wszystko się odmieniło. To był uścisk tego właśnie mężczyzny i jego niewinne pytanie rzucone w przestrzeń.
Ta chwila to kamień milowy w moim dotychczasowym życiu. Przefiltrowałam się na nowo. Zauważyłam, jak wiele razy rezygnowałam z typowo kobiecych emocji, nie dlatego, że nie umiałam ich poczuć, ale dlatego, że ich odczuwanie zakorzeniło się we mnie, jako sprzeczne z całą resztą życiowych wyborów, których dokonałam. Dałam się zaciągnąć na wojnę i dokładałam kolejną cegiełkę do muru: ja versus świat. W tamtym momencie, w tym jednym małym objęciu, odzyskałam pełną świadomość tego, co się koło mnie wydarza: jestem dla świata wyzwaniem – fakt, ale to nie znaczy, że muszę realizować wojenną strategię. Może nie mogę być zwykła, ale mogę być sobą i korzystać ze wszystkiego, co przynosi świat: z wolności, z autonomii, z seksualności, domowego ogniska, miłości macierzyńskiej i empatii. To wszystko jest dla nas, kobiet, dostępne. Po równo, choć nie będzie łatwo naładować tym kieszenie.