
Przeczytałam okrutną książkę. „Kobiety Holocaustu” Zoë Waxman
Nałogowo usuwam z obserwowanych tych znajomych, którzy wrzucają na swoje tablice zdjęcia pobitych psów, porzuconych bez nadziei dzieci, zbombardowanych gdzieś daleko wiosek. Potem nogą upycham wstyd, który wyłazi z każdego zakamarka rzeczywistości. Bo znów odwróciłam wzrok, znów stchórzyłam, znów żyję nazbyt biernie. Te wyrzuty krążą we krwi przez kilka długich dni a to i tak krócej niż brutalne obrazy, zauważone gdzieś mimochodem. Te są bardziej uparte, potrafią świdrować myśli tygodniami.
Co tu kryć… nie radzę sobie z okropnościami tego świata. Słowo zło wywołuje we mnie paraliż neuronów, wykrzywia moje Ja w karykaturalny kształt. I nie ma w tym za grosz przesady. Dość powiedzieć, że kiedy wydarza się jakaś masowa nieludzkość, bliscy zakazują mi zaglądać do serwisów informacyjnych. Bo gdy tylko napatrzę się na jakąś straszliwość- rozpadam się w drobny mak, znikam.
A jednak, czasem kątem oka coś zauważę, zbyt późno wcisnę „delete”, za wolno „zeskroluję” w dół, skusi mnie jakaś książka, wypełzną ze mnie nieznane dotąd pokłady odwagi. Wtedy, z bronią w jednej dłoni i tarczą – w drugiej, podejmuję Don Kichotową walkę. Walkę skazaną na sromotną mentalną porażkę.
Tak było z „Kobietami Holocaustu” Zoë Waxman. Ot, trafiłam w „Wysokich Obcasach” na wywiad z autorką. Wywiad, który mnie zaciekawił. Wywiad, który opatrzony był słowami:
Kobiety w Holocauście. „Co z matkami, które nie poszły do gazu z dziećmi, bo zdecydowały, że dzieci umrą, ale one będą żyć?”
Wysokie Obcasy, wywiad przeprowadziła Karolina Sulej, 26.10.2010
Zaintrygowała mnie możliwość spojrzenia na czasy Zagłady wyłącznie z kobiecej perspektywy. Tej autentycznej, jak zapewniała autorka, nieprzefiltrowanej przez społeczne oczekiwania i imperatyw budowania heroicznych postaci na miarę wojennych czasów. Czasów, które minęły. Z którymi, jak mi się naiwnie wydawało, zostałam oswojona.
Jeśli komukolwiek wydaje się, że z ustnych, publicznych, uproszczonych przekazów może domyślić się choćby skrawka okrucieństwa, jakie podyktowała eksterminacja Żydów – myli się. Moja babcia była więźniarką Treblinki. Jechała pewnego dnia pociągiem z Łowicza do domu (lub na odwrót), gdy na jednej ze stacji wsiedli SS-mani z karabinami, w towarzystwie rozwścieczonych psów i bez słowa wyjaśnień zmienili współrzędne celu podróży. Babcia była wówczas w 2 miesiącu ciąży. Trafiła do Karnego Obozu Pracy, nazywanego potocznie Treblinką I. To tam zsyłano przestępców oraz, tak jak w przypadku babci, ofiary łapanek. Była odgrodzona murem od obozu Treblinka II… tego, w którym masowo mordowano ludzi pochodzenia żydowskiego. Pracowała między innymi przy segregacji odzieży po zagazowanych. Jej opowieści zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Spotęgowane sposobem prowadzenia narracji, pozbawionym jakichkolwiek emocji. Czasem tylko westchnęła głęboko, kiwając na boki głową: nigdy tego nie zrozumiecie. Opowiadała o napaściach seksualnych, o dywanach z trupów, o ludziach wyskakujących z pociągu, o wszechobecnym smrodzie, o małym rozstrzelanym chłopcu, który wlepiał w nią wzrok, gdy kapo mierzył do niego z karabinu.
Mówiła to tonem, którym później czytała mi bajki.
Wydawało mi się więc, że temat obłaskawiłam już w dzieciństwie. Że rozumiem: śmierć, cierpienie. Przecież wystarczająco się w przeszłości nasłuchałam i napatrzyłam, bo w Treblince byłam kilkukrotnie, spotykaliśmy innych ocalałych, odwiedzali nasz dom, jedliśmy wspólne obiady.
Tym razem jednak, prowadzona za rękę, wyruszyłam na wędrówkę przez całość doświadczenia Zagłady: od getta po moment wyzwolenia. I muszę Wam powiedzieć, że była to wędrówka wyjątkowo podła.
Autorka dzieli książkę na rozdziały, z których każdy poświęcony jest innemu okresowi wojny i powojnia. W każdym z nich znajdujemy silny kobiecy głos. Każdy przeraża naturalizmem: pojawiają się pamiętniki, fragmenty kronik, urywki listów, wspomnienia, czasem zdjęcia. Książka bierze na warsztat wykorzenienie tożsamości, śmierć, rozpad rodziny, gwałt, przymusową prostytucję, upokorzenie, aborcję, dzieciobójstwo. Opisuje zapachy w sposób tak sugestywny, że musiałam ominąć kilka stron, wzdrygnięta odruchami wymiotnymi. Wyłania się z niej najobrzydliwsza część ludzkiej natury. Głód. Słabość. Przemoc. Zło. Wszystko to, czego wolelibyśmy o sobie nie wiedzieć.
Ocierałam łzę raz po raz. Wszechobecny antysemityzm. Oglądanie śmierci najbliższych. Seks jako waluta. Totalna samotność i odczłowieczenie. Kobiety mordujące swoje dzieci by te, płacząc, nie zdradziły ich kryjówki. Kobiety poprawiające czapeczki na głowach swoich pociech prowadzonych do komór gazowych. Kobiety pozwalające na wstrzyknięcie niemowlakom morfiny, bo to lepsza śmierć od głodowej.
Nie wrócę do tej lektury już nigdy. Nigdy też nie zapomnę najdrobniejszych szczegółów, które wulgarnie wdarły się do mojej świadomości i nie mam nadziei, że kiedykolwiek ją opuszczą.
Odkładam ją jednak szczytem do góry, na froncie biblioteczki, żeby stała tam ku przestrodze, przypominając raz po raz, co może się nam, ludziom, przytrafić, jeśli zapomnimy, o wartości każdego pojedynczego człowieka.