#bezmyślnik Motocyklem

O wspomnieniach i byciu w drodze.

Moje pierwsze przedszkole mieściło się po drugiej stronie rodzinnego, małego miasteczka, położonego na dalszej prowincji Łodzi. Poranna podróż miejskim autobusem zajmowała prawie 25 minut, rowerem blisko 40. Codziennie pokonywałam tę trasę w towarzystwie mamy, taty albo dziadka. Najlepsze były te dni, gdy wypadała kolej taty a on akurat nie miał samochodu. Wówczas pożyczał komarka od wujka albo WSKę od sąsiada, sadzał mnie na baku i sunęliśmy leśnymy ścieżkami i miejskimi uliczkami pod drzwi wejściowe przedszkola. Był to przełom lat 80/90. Rodzice prowadzili wówczas pierwszy prywatny biznes. Szwalnię, która mieściła się w tej samej dzielnicy, co moja placówka edukacyjna, mieli mnie więc pod nosem. A ja ich.

Na podwórku, przed budynkiem szwalni stał stary, czerwony, popsuty ford, wsparty na kilku obtrąconych cegłach. Uwielbiałam do niego wsiadać i udawać, że jadę gdzieś w nieznane. Ford fascynował mnie tak szalenie, że w czasie leżakowania, gdy przedszkolanki wychodziły na zakupy lub zbierały się w kuchni, porozmawiać przy kawie, ja wymykałam się przez dziurę w płocie, zakradałam na znajome podwórko i siadałam na skórzanym, obdartym fotelu, dzierżąc w dłoniach wielką kierownicę. Wyobrażałam sobie, że zabieram autostopowiczów, że zatrzymuję się na każdym leśnym parkingu, który mi się spodoba, że głośno słucham muzyki, unikam okropnych wypadków i sunę daleko przed siebie. Dokąd? Nie pamiętam. Miałam wtedy 5 lat. Myślę jednak, że to moje pierwsze doświadczenie tęsknoty za podróżą, za byciem w drodze, za samostanowieniem.

Następne przychodziły jedno za drugim. Pamiętam, że każdorazowo, gdy chciałam oddalić się gdzieś samodzielnie, paraliżował mnie olbrzymi strach. Czasem przed wielką niewiadomą, czasem przed złością dorosłych, gdybym przypadkiem wpadła w jakieś tarapaty. Najgorszy ale i najważniejszy zarazem (o czym za chwilę) był jednak strach przed strachem. Lęk, przed tym, że stchórzę, że odbiorę sobie możliwość doświadczenia czegoś nowego, tylko dlatego, że nie będę potrafiła się przełamać. Prowadziłam więc z sobą rozmowy, przekonywałam się, robiłam bilans zysków i strat: wolę zaryzykować i mieć jakieś nowe przeżycie, czy zrezygnować, być o to przeżycie biedniejsza, ale nie walczyć ze strachem? Z tej perspektywy ów strach był jednym z ważniejszych budulców tego, co wydarzało się w moim życiu wtedy i nieco później. Zawsze bowiem wybierałam to pierwsze, nowe doświadczenie. Świadomie przełamywałam lęki.

Tak było już zawsze. Coraz śmielej zapuszczałam się samotnie w dalsze rejony, coraz odważniej marzyłam, coraz chętniej oddawałam się wędrówkom w głąb siebie i w głąb świata. Coraz wyraźniej artykułowałam, że wzdycham do motocykla, do możliwości bycia w drodze bez ograniczeń.

Były pierwsze wyjazdy autostopem, najpierw w grupie lub w parze, potem pierwsze szlaki wydeptane w pojedynkę, samodzielne wycieczki. Miałam chęć gdzieś pojechać i nie oglądałam się na nikogo, na jego dostępność lub nie. Byłam sama dla siebie i sama z podróżą. Tak mi pozostało do teraz.

Kiedy dziś potwornie zatęskniłam za lasem, za wolnością, za chwilą kompletnej beztroski, przyszły mi do głowy kolejne obrazy motocyklowych wyjazdów. Potem, mimowolnie, poczułam w dłoniach chropowate obicie kierownicy starego forda. I to było coś. W ogóle, zauważyłam, że ostatnio zdobyłam nowe, fascynujące umiejętności. Mianowicie: opanowałam sztukę przypominania sobie ciałem. To doprawdy niezwykłe! Niby wiedziałam, że istnieje rejestr sensoryczny, ale przysięgam Wam, że w ostatnim czasie rozbudowałam go do rozmiarów wielkiego pałacu, w którym obecnie przesiaduję godzinami. 

Zasiadam wygodnie pośrodku wielkiej komnaty i za pomocą receptorów na opuszkach palców generuję do mózgu sygnały. Wspomnienia, w których zamknięta jest struktura niegdyś dotkniętych włosów kochanka, perforacja czyjejś skóry, chłód kamienia. Ale to nie tylko zmysł dotyku, moje nozdrza czują odór starej, samochodowej tapicerki, za pomocą wcięcia w talii przypominam sobie czyjeś objęcie a lewa strona powiek wyświetla jakiś intensywny kolor odwiedzonych dawno traw. No, kurczaczki, wprost niebywałe.

Wibrują więc we mnie te wszystkie obrazy, zapachy, tekstury. Cyk i jestem gdzieś, kilka miesięcy w tył, kilka lat za mną. Stoję na jakimś moście, oglądam francuskie jezioro o kolorze głębokiego turkusu, słyszę szum oceanu, którego fale rozbijają się o kilkumetrowe rumuńskie wybrzeże, usypane wyłącznie z muszli, czuję zapach gliny, toczącej się bezwiednie po ścianach hiszpańskiego kanionu, splatam z kimś dłonie, odczuwam drżenie prawego przedramienia, gdy dodaję gazu, przydusza mnie kurz polnej drogi, bo nie zamknęłam szybki kasku.

Pochłania mnie to w ostatnich dniach do reszty. Wciąż pytam siebie na nowo, jak udało mi się to wszystko zapamiętać? Którymi kanałami? I jedyna sensowna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy, to taka, że będąc gdzieś tam przez chwilę sama, poza czasem, poza codziennymi sprawami, wśród nowych zadziwiających krajobrazów, ludzi którzy wykonują inne czynności niż moja mama, mąż, przyjaciele, że błądząc po wiejskich bezdrożach, nie oglądając się na nikogo, nigdzie nie śpiesząc, czując zapach świeżo skoszonego siana, że właśnie wtedy, tam, otwierają się we mnie nowe korytarze. Ponadludzkie możliwości. Że moja percepcja się wyostrza, że słyszę jak na zadane pytania, odpowiada mi wiatr lub nieśmiały promyk słońca. Lub coś, czego istnienia mogę się jedynie domyślać.
Wierzę, że wszyscy za tym CZYMŚ tęsknimy a każdy ma własną ścieżkę, prowadzącą do celu. Moja wyłożona jest krętym asfaltem, który oglądam zza przybrudzonej szyby kasku. Ot co.

P.S. Bawcie się dobrze 🙂 dziś ponoć sobota!

0 0 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments