#bezmyślnik Być kobietą

Bajka o pewnej dysocjacji.

Był taki czas, czas grubo przed trzydziestką a właściwie to bardziej w okolicy dwudziestu wiosen, kiedy wydawało mi się, że nie jestem moim ciałem. To znaczy, nie żebym nie rozumiała, że moje ciało jest i się zdarza i w sumie jakąś tam funkcję w życiu pełni, ale żeby od razu mówić o nim, że to ja? No nie bardzo się to wszystko składało do kupy. Ciało to ciało, ja to ja.

Nie przykładałam zbyt wielkiej wagi do tego, jak je odżywiam, wspieram, co z nim w sumie robię. Interesowało mnie ono o tyle, o ile było potrzebne mojemu ja. Czyli z rzadka, przy czym, rzecz jasna, zainteresowanie i sympatię wzbudzało we mnie głównie wówczas, gdy dostarczało rozkoszy i przyjemności, i jak się zapewne domyślacie – nienawidziłam go, gdy w grę zaczynał wchodzić ból. I tak żyliśmy, nie wchodząc sobie w paradę, ale też nie wykazując nadmiernej troski o siebie nawzajem. Darzyliśmy się, co najwyżej, młodocianą fascynacją.

Z czasem, to ciało zaczęło wmawiać mi, że jesteśmy tym samym bytem. Że jak ono cierpi, to cierpię i ja. I na odwrót. Krzyczało: patrz, tu jestem, zobacz, potrzebuję trochę opieki. Było straszliwie uparte. Wyprowadziłam je więc kilka razy na basen, zrobiłam masaż z tajską oliwką. Przez krótką chwilę wyglądało na zadowolone, ale już po niedługim czasie zaczęło chcieć coraz więcej i więcej. Ucinaliśmy sobie wtedy wychowawcze pogadanki: że nie wolno robić z siebie pępka świata, że mam inne, ważniejsze sprawy na głowie, że nie pora na strojenie fochów. Ciało niby słuchało, niby się ze mną zgadzało a chwilę później znów siedziało naburmuszone w kącie pokoju, z bólem brzucha albo czasem kolana.

Któregoś wiosennego poranka, stała się jednak rzecz niebywała. Ciało najwyraźniej postanowiło utrzeć mi nosa i ni z tego, ni z owego nałożyło sankcje na prawą stopę. Ot, bez żadnych ostrzeżeń, przestało dostarczać prąd na linii od prawego kolana w dół, aż po sam koniuszek małego paca. Przyznacie, że to nie lada podłość, a ja wyjątkowo nie lubię, gdy ktoś próbuje pogrywać ze mną szantażem, próbowałam zatem wziąć je na przeczekanie.

Niestety, ku mojej wściekłości, kolejna klęska przyszła w kilka godzin później, prawa noga odmówiła dalszej powinności dźwigania mego ciężaru a ja z hukiem spadłam ze schodów. Tego było już za wiele, tak to my się nie dogadamy! Zrozumiałam, że w pojedynkę nic nie zdziałam, zarządziłam terapię dla par. Z podbitym okiem i siniakiem na prawym ramieniu usiadłam w lekarskim gabinecie. Doktor popatrzył, postukał, zadał kilka pytań, ale miast próbować mediować, w trzy migi wystawił skierowanie do szpitala i zawezwał karetkę. Ciało zachichotało i wytknęło w moją stronę język w geście zwycięstwa.

Czułam, że jesteśmy stworzeni z zupełnie niekomplementarnych materiałów, które ktoś wrzucił do kilku maszyn, próbując uzyskać jednolitą konsystencję. Za maszyny kolejno robiły: tomograf, rezonans magnetyczny, znów tomograf, elektrody EEG, elektrody EKG. Przyczyn braku sparowania jednak nikomu nie udawało się namierzyć. Co tak rozsierdziło ciało, że przestało słuchać moich poleceń? Tego nie wiedział nikt. Po dwóch tygodniach lekarze się poddali, zalecając powrót do domu oraz próbę podjęcia wspólnego życia, tym razem w zgodzie.

Cóż, mimo iż jestem człowiekiem niezwykle upartym, to jednocześnie umiem znaleźć swoje miejsce w szeregu, a kiedy jasno pojęłam, że z ciałem nie wygram, powzięłam jedyną słuszną decyzję: rozejm. Zapytywałam więc czasem, jak się ma, czy czegoś mu brakuje. Kupowałam więcej jabłek, częściej spacerowaliśmy, tańczyliśmy, chodziliśmy na basen. Czasem tylko wymykałam się po cichu i opuszczałam granice tego świata, oddychając chwilową niepamięcią albo przyglądając się swojemu życiu z perspektywy lotu ptaka. Ciało też grało na dwa fronty. Niby wszystko było w najlepszym porządku, ale czasem miało chandrę i odcinało prąd to w ręce, to znowuż w nodze, a czasem zakładało mi na oczy klapki, bezdusznie ograniczając moje pole widzenia. 

Tym razem postanowiłam być sprytniejsza i przestąpić progi lekarskiego gabinetu, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. Panie doktorze, to są jakieś żarty. – powiedziałam – Niby wszystko jest w porządku a ja znów raz tracę władzę w rękach, raz w nogach a jakby tego było mało – od miesiąca nie oglądam świata w całości, bo jakieś licho mi go przysłania. Pan doktor znowu, miast naprawiać, odesłał do szpitala. A tam kolejne mieszalniki, które nie potrafią nas zespolić w jedno. Znów tomograf, rezonans, EEG, EKG, wkłucie lędźwiowe. Wciąż bez zmian. Ja chcę zobaczyć cały świat a ciało mi zabrania. Chcę stąpnąć – a ciało mnie nie utrzymuje.

Muszę przyznać, że wtedy wściekłam się na ciało po raz pierwszy: Będziemy tu siedzieć, dopóki nie powiesz, o co ci tak naprawdę chodzi. Ciało zarzekało się jednak, że ono wszystko widzi wyraźnie, ma czucie we wszystkich kończynach a problem najwyraźniej jest we mnie. Przysięgało, że przebaczyło mi wszystkie nasze podłe zaszłości.

W pierwszym odruchu nie mogłam w to uwierzyć, ale po jakimś czasie zaczęłam mieć wątpliwości. Ciało bardzo się starało, podczas rehabilitacji pracowało mimo zmęczenia i braku mego zaangażowania, na każdym kroku udowadniało, że gdyby cokolwiek zależało od niego, już dawno sytuacja powróciłaby do normy. Jakby tego było mało, w szpitalu również zaczęli przebąkiwać, że problem nie jest natury cielesnej. Zapakowali mnie do windy i wysłali piętro wyżej na konsultacje.

Gabinet nie wyglądał jak te na filmach. Nie było skórzanego szezlonga, wielkiego zegara, wahadełka na biurku. Był za to niewielki stolik, krzesło, łóżko, parawan, stetoskop. Pan doktor długo z nami rozmawiał. Raz ze mną, raz z ciałem, raz z obojgiem na raz. Zaprosił na kilka kolejnych spotkań. W końcu, podczas szóstego z nich uniósł siwe, krzaczaste brwi i z pewnością w głosie wymamrotał: Dysocjacja. Pani sobie, ciało sobie. Dogadać się nie możecie, poprzerywały się łączniki. Straciliście integrację.

Jaką znowuż integrację? – pomyślałam i zerknęłam na ciało, na którym wymalował się triumfalny uśmiech. Wiedziało od początku, ja to ono, ono to ja. Od samiuśkiego początku. To ja rozłożyłam na czynniki pierwsze naszą osobowość, odseparowałam nas od siebie, poprzecinałam nitki łączące komplementarne elementy. Z godną pożałowania pogardą oglądałam ciało z odległej perspektywy, z innej galaktyki, z oddzielonej rzeczywistości. Ja, mimowolnie i poza świadomością.

To było ponad 10 lat temu a my nadal uczymy się żyć jako jedno, nierozerwalne ja. Dysocjacja paradoksalnie nas zespoliła. Nauczyliśmy się słuchać jedno drugiego a drugie trzeciego. Wciąż szukamy porozrzucanych tu i ówdzie kawałków naszej jaźni, naszych zagubionych sióstr i braci: tożsamości, umysłu, pamięci, wspomnień i emocji. Czasem coś poplącze nam przewody, poprzestawia drogowskazy, odwróci bieguny, zmieniając trajektorię lotów. Innym znów razem, czas na chwilę zwolni albo nagle przyśpieszy, nie oglądając się zupełnie czy potrafimy za nim nadążyć, gubimy się wtedy w irracjonalnej pogoni. Niekiedy zdarza się i tak, że dostajemy chwilowej amnezji, na pstryknięcie palcem – zapominamy o sobie nawzajem. Czasem, z rzadka, przy odrobinie szczęścia, znajdujemy magiczne krainy, do których dostać się można tylko w pojedynkę, w oddzieleniu. Ostatecznie jednak, zawsze wszyscy lądujemy na tym samym skrawku łąki, łapiąc się za ręce i na powrót stając sobą.

——————————————–

„Dysocjacja – jest niezwykle fascynującym fenomenem dotyczącym naszego umysłu. Wiąże się ono z możliwością […] “odłączenia się” niektórych osób od ich własnych myśli, emocji, wspomnień, a nawet od ich tożsamości. […] Niektórzy ludzie odczuwają silniejszy stopień tego interesującego zjawiska(…) Osoby takie nie są w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy to, co przeżywają, jest prawdziwe, czy też nie.” (1)

„osoba dotknięta konwersją [dysocjacją] może na jakiś, zwykle niedługi czas, utracić pamięć dotyczącą ważnych bieżących spraw (amnezja dysocjacyjna), odbyć podróż poza miejsce zamieszkania lub pracy i nie pamiętać tego (fuga dysocjacyjna), niemal całkowicie znieruchomieć w jednej pozycji bez reagowania na hałas, dotyk lub światło (osłupienie dysocjacyjne lub stupor dysocjacyjny), utracić zdolność wykonywania ruchów lub czucia (zwykle skórnego) w sposób przypominający chorobę fizyczną, w sytuacji gdy nie można stwierdzić jej obecności (dysocjacyjne zaburzenia ruchu i czucia), a nawet doznać drgawek przypominających napad padaczkowy lub częściowo utracić wzrok, słuch lub węch (drgawki dysocjacyjne, dysocjacyjne znieczulenie i utrata czucia zmysłowego). Dysocjacja może też przypominać stan owładnięcia przez inną osobowość, ducha, bóstwo czy „siłę” (trans i opętanie).” (2)

W ujęciu naukowym dysocjacja to rozłączenie funkcji, które normalnie są zintegrowane, czyli świadomości, pamięci, tożsamości czy percepcji; powoduje odłączenie podmiotu od siebie (potocznie rozdwojenie jaźni), od otoczenia (np. derealizacja, halucynacje) lub brak integracji pomiędzy różnymi procesami umysłowymi albo utratę kontroli nad ruchami ciała (tzw. zaburzenia konwersyjne). (3)

(1) -> www.pieknoumyslu.com
(2) -> Centrum Dobrej Terapii
(3) -> Wikipedia

0 0 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments