#bezmyślnik Być kobietą Dziecko

Ciąża mi ciąży.

Kiedy prawie rok temu przestałam pisać bloga, przyświecała mi myśl, że nie chcę pisać będąc w ciąży, o której istnieniu się wówczas dowiedziałam. Czemu? No i właśnie, tego kompletnie nie wiedziałam, ale zdecydowanie coś było na rzeczy. Kilkukrotnie próbowałam się w sobie zebrać, wiedziona przekonaniem, że tak niewiele jest ciąży w tekstach pisanych, w szeroko rozumianej humanistyce. A jednak, kiedy tylko zaczynałam muskać klawiaturę jakimś zgrabnym akapitem, sens czmychał mi spod palców niczym kot z pęcherzem.

Z perspektywy czasu myślę, że winą należy obarczyć mój ambiwalentny, podszyty lękiem z domieszką ekscytacji (w śladowych ilościach) stosunek do ciąży. Ciąża mi po prostu ciąży. Ciąży metafizycznie, fizycznie, realistycznie i poza wszelką realnością. Kładzie się garbem na moich plecach. Dźwiganie ciężaru ciąży odbywa się na granicy bliskiej upadkowi mięśniowemu i emocjonalnemu. W ciąży wszystko mi się nie zgadza: trwa zbyt krótko, by się oswoić, przygotować, skompletować rekwizyty i jednocześnie zbyt długo, by udało się organizmowi wyjść z niej bez szwanku. Pełna jest tajemnicy, pytań, wątpliwości i lęków. Z zazdrością obserwuję kobiety, które potrafią pielęgnować ten błogosławiony stan nie tylko w sferze doczesnej, ale także mentalnej. Moja mentalność woli bowiem o ciąży pomilczeć, niecierpliwie oczekując rozwiązania a jedyna pielęgnacja, na którą ją stać zawiera się w słowach: USG, balsam na rozstępy, ćwiczenia, witaminki i dla dobra bąbelka w łonie – brak bąbelków w szklance. Finał. 

A jeszcze ten wypieszczony przez lata tupet, ten z pogranicza egoizmu, zdolność mówienia „nie” rzeczom i sprawom, pod które nie zamierzam się podporządkować, moje bezgraniczne zakorzenianie w wolności, w możliwości niczym nieskrępowanego wyboru. Nie ma tu miejsca na ciążę, na jestestwo jednej istoty w drugiej. Ciąża to totalne zespolenie systemów organicznych, to całkowita zależność zalążka człowieka, którego w przyszłości pokocham, od mojego organizmu. Łono musi uchować się zdrowe i przy życiu, by ta druga egzystencja miała szansę się wypełnić. To paraliżuje. To odbiera możliwość samostanowienia wyłącznie o sobie. Ja natomiast, pozbawiana suwerenności, działam w sposób nieregularny. Miotam się, coś mnie ciągle uwiera, siedzę jak na szpilkach i oczekuję rychłej katastrofy. W mojej głowie myśli zaczynają galopować bez opamiętania, jeszcze szybciej niż zazwyczaj. Bez żadnego szyku, doszczętnie odarte z zasad logiki i dobrego smaku. 
Jakby tego było mało, to okoliczności, w których przyszło mi przebidować ciążę nie sprzyjały. Koronawiurs. Epidemia, pandemia, lockdown. Jeśli wcześniej mogłam skrycie marzyć o potajemnej ucieczce w odległe rejony świata, samolotem, wielogodzinnym lotem, bez oglądania się na kopiące mnie po nerkach oznaki życia, to epidemia skutecznie pozbawiła mnie tych marzeń. A pozbawiona jednocześnie wolności i marzeń o wolności staję się już nie tylko zagubiona, ale do cna autodestrukcyjna, a strumień myśli przeprowadza w mej głowie rewoltę za rewoltą.

I jasne, bywały lepsze chwile, momenty ożywienia i szczęścia: o, kopnęło! o, chyba mnie słyszy! o, lubi muzykę! Myślałam wówczas, że przecież cudownie, że nowe życie, że małe stópki, że pierwsze słowa, że urocza bezbronność, że znów będę mieć dziecko. I zawsze, ale to absolutnie zawsze, kiedy dochodziłam do tego momentu, do nieświadomie wypowiedzianego w ciszy lub czasem na głos „będę mieć dziecko” optyka zaczynała się drastycznie zmieniać. Dziecko nie jest przedmiotem, który mogłabym posiadać. Cóż za bezpardonowa nomenklatura! – myślałam. Kolejne dążenie ludzkości do posiadania kogoś lub czegoś, choćby tylko słowem. Mieć męża, mieć psa, mieć przyjaciela, mieć dziecko. Nie można mieć istoty żywej, nie można posiadać dziecka. Dziecko nie będzie moją własnością. Jego przeznaczeniem i jedynym właścicielem będzie świat. Tak trafiałam na najbardziej przerażający rollercoaster emocjonalny, jaki przytrafiał mi się w okresie ciąży. Bo świadomość, że dziecko należy oddać światu napawała mnie smutkiem, strachem, ekscytacją i beznadziejnością jednocześnie. Sunęłam bez grawitacji po krętych bezdrożach wyobrażenia o byciu obserwatorem, towarzyszem, kimś bez bezpośredniego wpływu na los istoty, którą przecież tak bardzo będę kochać. Czy podołam? Co mam mu/jej do zaoferowania, by on lub ona mogli zaoferować coś światu? Czy będę umiała puścić przodem i asystować z tyłu, wiedząc jak wielkimi oczami będzie łypał na mnie lęk, jak będę zastygać w bezruchu każdorazowo, kiedy nadejdzie pora, by pozwolić skoczyć z wysokości, stracić z oczu, wypuścić z gniazda. W macierzyństwie pewne jest tylko jedno: najem się strachem jak nigdy, pęknę z przejedzenia, zwymiotuję obawami po tysiąckroć a wymioty nie będą wcale urojone.

Zrozumiałam, że im częściej myślę o moim stanie, im więcej zadaję pytań, tym bardziej zbliżam się do szaleństwa. Musiałam wyciąć ten czas z bieżącego doświadczenia, odwrócić od niego swoją uwagę, oddelegować moje „ja” do ciemnej piwnicy, podrzucić mu jakieś mrówcze zajęcia, zalepić wszystkie szczeliny, przez które mogłaby zaatakować armia wyzwoleńcza. Poświęciłam się więc rzeczom intelektualnie wymagającym, acz do skrętu kiszek nudnym: układałam i obliczałam plany a,b,c,d,e na każdy możliwy wypadek epidemicznych konsekwencji zdrowotnych i ekonomicznych, tworzyłam skomplikowane arkusze excela, zestawiając ze sobą biznesowe dane w sposób tak wymyślny, że chyba nigdy nikomu się nie przydadzą, stukałam w klawiaturę kod aplikacji mobilnej, choć w życiu nie pisałam aplikacji, otworzyłam mini szwalnię, zaczęłam się uczyć języków, wypełniłam każdą niewypełnioną do tej pory przestrzeń, stawiając całkiem obiecujący mur obronny.

Aż wreszcie na świecie pojawił się Ziemek. Szczęście pomnożone przez szczęście. Człowiek z krwi i kości. Istota z organizmem samodzielnym, choć wciąż samodzielności nie nauczonym. Człowiek, któremu życzę jak najlepiej, któremu przyklejam skrzydła i szepczę do ucha: leć, żyj, próbuj, wracaj, gdy będziesz czegoś potrzebował. Człowiek, któremu chciałabym dać to, co w życiu najpiękniejsze, czyli po prostu życie z całym tym miksem piękna, zła, możliwości lub ich braku, z pełną autonomią poznawczą. Wierzę, że gdzieś na końcu tej drogi, a może po środku, a może w samym fakcie zdzierania na niej własnych cholewek, gdzieś tam jest sens ludzkiego bycia. Tak myślę. I życzę nam, rodzicom, byśmy mieli w sobie wolę i odwagę, żeby nasze dzieci oddać w objęcia świata, którego są nierozerwalną częścią i poniekąd, jakby się temu dokładniej przyjrzeć, stanowią jego meritum.

0 0 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments