
Kolorowe szkiełko.
Czasem w życiu trzeba się czegoś uczepić. Być rzepem u psiego ogona. To musi być oczywiście coś pozytywnego, jakieś dobre wspomnienie, korzystny portret siebie albo tęczowe szkiełko- rekwizyt z dzieciństwa. Bycie rzepem, to umiejętność zastrzeżona dla nielicznych, trzeba przejść przez lata szkoleń, godziny praktyk i dziesiątki egzaminów, aby wreszcie, na końcu, stać się wirtuozem. Niektórzy mówią, że to pewna zdolność pozytywnego myślenia, dobro daje dobro, zło daje zło. Że to umiejętność wysyłania w kosmos dobrych fluidów, być może. Dla mnie jednak, to raczej narzędzie, niezwykle delikatne i kapryśne, ale w rękach odpowiednio wyszkolonej osoby, staje się niezastąpionym orężem.
Jestem typem człowieka, którym niepokoje wstrząsają z częstotliwością umiarkowaną, choć w przeszłości nie zawsze tak bywało. Kiedyś nachodziły mnie znacznie częściej, zaciskając się na płucach niczym koszulka wdecho-kurczliwa. Ja wdech, koszulka się zaciska. Kolejna próba – kolejny ścisk, aż do momentu, w którym nie dawało się już kłamać samej sobie – umieram, uduszę się. Tak wyglądał każdy atak paniki, choć przez lata nie miałam pojęcia, że to akurat ta, a nie inna, dolegliwość. Niezależnie od tego, kiedy i z jaką systematycznością wpadają do mnie z wizytą te nieproszone demony, wiły, upiory i strzygi, scenariusz wizyty zawsze przebiega tak samo.
Etap 1. Przebieg zakażenia.
Zarazić się można przez niesforną myśl lub obraz, w których skrywa się straszydło. Straszydło jest mistrzem zabawy w chowanego i za nic w świecie nie można odkryć jego położenia. Zatem – wystrzelona w przestrzeń myśl lub obraz, nie wydają się stanowić zagrożenia. Tymczasem, lęk wszczepia się w nasze ciało. Wszczepić może się, według ustaleń naukowców, wyłącznie przez receptory wrażliwości, niezaradności albo traumy. Jeśli ktoś takich nie wykształcił, choć nigdy nie wiadomo, raczej może spać spokojnie. Do iniekcji dochodzi bezboleśnie. Mikroigła z kroplą trwogi wbija się właściwie niezauważenie; można ją pomylić z ukąszeniem komara albo lekkim ukłuciem gwoździem, które przytrafia się podczas wieszania zdjęć z wakacji. Komórki niepokoju przedostają się do krwiobiegu, gdzie krążą godzinami, powolutku wypierając erytrocyty i leukocyty. Cel jest jeden: osłabić organizm i przygotować się na fazę ataku, kiedy to ofiara, czyli ja, odczuje dojmujący brak tlenu, w wyniku czego obserwować będziemy bolesny proces duszenia się. Po drodze implantowane są jednocześnie patologie do trombocytów. To rodzaj zabezpieczenia. Na wypadek gdyby uduszenie zostało udaremnione. Patologia trombocytów daje gwarancję, że gdyby atak musiał zostać przeprowadzany z zadaniem ran otwartych, nie dojdzie do sprawnego zasklepienia tychże a ofiara ulegnie cyklowi wykrwawiania się.
Etap 2. Infekcja pierwotna.
Po niedługim czasie działania tego drobnoustrojstwa, pojawiają się pierwsze objawy. Nie są bardzo dokuczliwe, ale na pewno nie da się ich zlekceważyć. W moim przypadku są to symptomy zbliżone do PMS albo do kaca, choć to pierwsze mam już za mną sobą a drugie nie ma podstaw do zaistnienia. Zaczynam być rozkojarzona, zapominam, nie umiem wypowiedzieć pełnego zdania, odczuwam wzmożoną ciepłotę ciała i przeszywający ból karku. A potem rzuca mi się na głowę, w którą tłoczę pytania, od których w normalnych okolicznościach zwiałabym gdzie pieprz rośnie: o życie, o samotność, o śmierć, o Boga, o miłość, o sens. Ten etap trwa od kilku sekund do kilkunastu minut.
Etap 3. Faza objawów klinicznych.
Dochodzi do nagłej, krótkotrwałej niewydolności oddechowej. Serce najwyraźniej nie potrafi poradzić sobie z – wynaturzonymi w procesie zakażenia- komórkami krwi i zaczyna pracować nad wyraz nieskładnie. Przypomina w tym trochę perkusistę, który jeszcze nie zdążył nauczyć się współpracy z metronomem albo tego, który niesiony owacją wybija poszarpane, improwizowane solo. Raz szybciej, raz wolniej. Werbel, talerz, werbel, stopa, stopa, talerz. Osierdzie wysycha a serce zmienia swoje położenie, próbując wyskoczyć na zewnątrz. Częstoskurcz zaczyna odciskać się bólem w klatce piersiowej, a w koniuszki palców wbijają się drobne igiełki. To już tylko krok do nudności. Czujesz, że to koniec. Nie, ty nie czujesz, ty WIESZ, że to koniec, a przecież nie zdążyłaś załatwić wielu spraw. Umrzesz, bez pożegnania z najbliższymi. Umrzesz, nie zostawiając prezentu ślubnego dla córki. Umrzesz, bo taki jest twój Everest. Wizja rychłej śmierci przestrasza cię jeszcze bardziej. Rygluje usta, ścieli się ciemnością na źrenicach. To koniec. Chcesz krzyczeć, wołać na ratunek, ale aparat mowy dawno został zainfekowany. Pomoc nie nadejdzie.
Etap 4. Śmierć, zmartwychwstanie, leczenie lub tylko śmierć.
Zostajesz z tym sama a to, co będzie się wydarzać za chwilę nie podlega twojej jurysdykcji. Jest pokłosiem kaprysu losu i tylko od niego zależy. Możliwe że umrzesz, potem zmartwychwstaniesz i umrzesz znowu. Możliwe nawet, że umrzesz na zawsze. Głęboko w sobie, zanurzysz się w wiecznej drętwocie. Niewiele robiąc, niewiele myśląc, nie stwarzając okazji, w której straszydła mogłyby znów przypuścić atak. Ciało jest, ale ciebie tam nie ma. Odeszłaś. Między ścianami krąży jedynie twój duch, który stwarza pozory istnienia. Tak. Nie. Nie przeszkadzaj. Nie pytaj. Nie, nie jestem głodna. Daj mi spokój.
Byłam tam. Byłam w każdym z tych miejsc. Zwiedziłam je. Wydeptałam kilometry ścieżek, głównie w poszukiwaniu drzwi, przez które mogłabym dać dyla. Nie znalazłam. Umarłam i zmartwychwstałam dziesiątki razy. Prowadziłam dziennik samoobserwacji, kalendarzyk cyklu zakażenia. Mierzyłam temperaturę, badałam napięcie mięśnia sercowego, śledziłam puls. Atak zawsze przychodził niespodziewanie, nie trzymał się żadnej logiki. Ktoś poradził kostkę lodu, żeby trzymać ją w dłoniach albo kłaść na języku. Nie miałam okazji spróbować, napady lękowe są z natury cyniczne, nigdy nie przyszły, gdy w pobliżu znajdowała się zamrażalka. Ktoś mówił, żeby oddychać w odpowiedni sposób. Poniosłam porażkę już przy drugim wydechu. Ktoś inny radził, by sięgnąć po wsparcie bliskich. Być może, nie wiem, nie sięgnęłam. Aż wreszcie, któregoś dnia, gdy próbowałam złapać oddech, gdy serce wyskakiwało rozrywając wątłe kości żeber, błysnął mi na chodniku kawałek szkła. Małe kolorowe szkiełko, które odbijało promienie słońca. Szkiełko, które przywołało w pamięci taflę jeziora, potem papierowy kalejdoskop zrobiony przez dziadka. Zmrożoną warstwę lodowiska. Wprawia mnie to w zachwyt. Jak ten mały błysk, jedno spojrzenie, jeden kłaczek myśli przeobraża się w obrazy z dzieciństwa. Piękne obrazy. Byłam fajnym dzieciakiem. Byłam szczęśliwym dzieciakiem. Byłam. Kiedy więc przestałam być? Co się zmieniło? I nagle przychodzi spokój, strumień powietrza nadmuchuje płuca. Nic, kompletnie nic się nie zmieniło. Nadal jestem. W zeszłym roku byłam nawet fajna. Lubiłam się. Wczoraj też się lubiłam. Robię znakomite ciasto czekoladowe. Jutro pójdę na łąkę porzucać psu patyki. Albo szyszki – Vader woli szyszki. Potem poczytam albo będziemy z Leą malować krajobrazy. A może wyskoczymy na pizzę albo na rower do parku. Jestem szczęśliwa.
Czepiam się tych wszystkich dobrych spraw. Staję się rzepem uwieszonym u szyi szczęścia. Wpijam się i nie puszczam, dopóki straszydła nie odejdą umęczone walką. Zawsze w kieszeni mam małe kolorowe szkiełko, które ściśnięte w dłoni prowadzi mnie ku słonecznym łąkom.
Może czasem i Wy potrzebujecie czegoś, co nakieruje Was na dobre myśli. Drobnego wyzwalacza. Rozejrzyjcie się, poszukajcie w przeszłości. To, co minione powraca do nas z niezwykłą lekkością. I wiem – zdolność czarowania dobrego tak po prostu, na zawołanie, nie jest bułką z masłem. Wymaga poświęceń i wytrwałości. Wpiszcie ją sobie w codzienny grafik: jeden mały punkt zaczepienia, zawsze ten sam, zawsze po otwarciu oczu lub tuż przed ich zamknięcie. Obiecuję, że rutyna kolorowego szkiełka zwróci się Wam z nawiązką.